Ojciec, którego trudno było kochać. O pojednaniu, które daje siłę
- Piotr Karpinski
- 14 cze
- 2 minut(y) czytania

W pracy z mężczyznami jednym z najtrudniejszych tematów, który powraca jak echo, jest relacja z ojcem. Nie ta „filmowa”, z boiskowymi popołudniami, wyjazdami pod namiot i rozmowami do późna. Raczej ta surowa, szorstka, napięta – taka, o której najczęściej się milczy. Albo mówi z goryczą.
„Mój ojciec był obecny, ale nieobecny. W domu, ale nie w sercu. Nie rozmawiał – kazał robić. Wściekał się. Bałem się go. Właściwie – nie znałem go. Nie chcę go znać i pamiętać.”
To nie są odosobnione głosy. To doświadczenie pokolenia mężczyzn, których ojcowie dźwigali świat na barkach – w pracy, na budowie, w warsztacie, czasem w milczeniu i alkoholu. Dla wielu z nas ojcostwo kojarzy się z przymusem, dystansem, agresją. A przecież gdzieś głęboko jest tęsknota – za innym ojcem. Tylko że… był taki, jaki był.
Odrzucenie jako tarcza, ale i pułapka
Naturalną reakcją na zranienie bywa odrzucenie. „Nie chcę być jak on”, „Nie będę go wspominać”, „Nie zasłużył na moją uwagę”. To sposób na przetrwanie – zwłaszcza, gdy za tą relacją kryje się ból, strach, może nawet przemoc. Ale z czasem ta tarcza zamienia się w mur, który odcina nas nie tylko od ojca, ale i od części nas samych.
Bo – chcemy czy nie – ojciec jest naszym początkiem. Naszym pierwszym lustrem. Źródłem naszej siły albo... jej braku.
I właśnie dlatego nieprzepracowana relacja z ojcem nie znika. Przeciwnie – wraca. W relacjach z partnerką. W tym, jak mówimy do własnych dzieci. W tym, ile bierzemy na siebie i kiedy milczymy, choć chcemy krzyczeć.
Zmiana spojrzenia – nie dla niego, lecz dla siebie
Nie chodzi o to, żeby wybaczyć „bo tak trzeba”. Nie chodzi też o usprawiedliwienie ojcowskich błędów. Ale jeśli chcesz odnaleźć siebie, własną siłę i poczucie wewnętrznej spójności – warto spojrzeć na tę relację z nowej perspektywy.
Psychologowie mówią dziś coraz częściej o znaczeniu „zintegrowanego ojcostwa” – to znaczy takiego, które przestaje być czarno-białe. Ojciec nie musi być ani bohaterem, ani katem. Może być człowiekiem, który miał swoje ograniczenia, lęki, historię, której nie rozumieliśmy. Może był emocjonalnie kaleki. Może sam nie miał ojca, z którym mógłby rozmawiać.
I dopiero wtedy – kiedy zaczynamy go widzieć jako całość, nie tylko jako sprawcę naszych ran – zaczynamy też lepiej rozumieć siebie. Bo to, co w nim odrzuciliśmy, często w nas samych zostało zamrożone.
Pojednanie to nie kapitulacja. To odzyskiwanie siły.
Zadziwiające, jak często mężczyźni doświadczają ulgi, kiedy po latach konfrontacji z gniewem i bólem – pojawia się inna emocja. Ciekawość. Czasem wzruszenie. Czasem zwykłe ludzkie „on też był zagubiony”.
Pojednanie z ojcem – żyjącym czy już nieobecnym – nie oznacza, że wszystko było w porządku. To raczej uznanie faktu: to było moje źródło. I teraz mogę z tego źródła czerpać – nie dlatego, że było idealne, ale dlatego, że wreszcie jestem gotowy przyjąć całość.
Bo kiedy przestajemy się wstydzić własnej historii, przestajemy się jej bać. A wtedy wraca siła – nie jako dominacja, ale jako wewnętrzna spójność.
Jeśli jesteś na etapie, w którym zaczynasz czuć, że relacja z ojcem – choć trudna – nadal coś w tobie porusza, to dobry moment, żeby się temu przyjrzeć. Nie po to, żeby go usprawiedliwiać. Ale po to, by odzyskać siebie.



Komentarze